poniedziałek, 7 października 2013

A fish with no eye...

 A Fish with no eye …
Tak więc jestem na miejscu! Dzień pełen wrażeń jak to zazwyczaj bywa w nowym miejscu. Ale .. zacznijmy od początku. Pożegnałam się na dwa tygodnie z chłodną Polską jesienią, owinięta w szalik, rękawiczki i czapkę w zanadrzu przyleciałam do ‘niby’ chłodnej Anglii.
A tymczasem … Bristol przywitał mnie .. wiosennie – słońce, cieplutko, bardzo przyjemnie!
I taka pogoda ma się utrzymać aż do czwartku (!) ku mojej uciesze.
Jest kilka rad dla podróżujących we wszystkie strony świata. Jedna mówi ‘koniec języka za przewodnika’ ;-), druga - ‘follow the crowd’ czyli za ludźmi! Tak więc za tłumem opuściłam budynek lotniska zastanawiając się ‘which way to go’ Ale już za moment dość postawnej budowy pan wyglądający z budki z ticketami tubalnym głosem krzyczał: „Anybody Leeds tickets to the centre?” Tak więc sprawa została szybko rozwiązana i już mogłam oczekiwać na mój autobus.
Autobus. Niby podobnie jak u nas – znalazłam jednak kilka różnic.
Nie ma kasowników – przy wejściu pokazujemy bilet kierowcy. Nie wolno zostawiać bagaży w przejściu co też kierowca oznajmił wszystkim wsiadającym pasażerom. Było nas sporo jak to na lotniku – każdy miał ze sobą mniejszą lub większą walizeczkę więc w sumie logiczne – mają półki na którym po prostu trzeba położyć swój bagaż. I kolejna rzecz – raczej nie można zabłądzić, wysiąść w złym miejscu – każdy przystanek jest wcześniej zapowiedziany.
Tak więc bez trudu dotarłam do Bristol Temple Meads czyli stacji kolejowej. A stąd już prosto do Cheltenham.
Na stacji przywitał mnie Ken a w domu czekała na nas Sharon, jego żona. Przemili ludzie. Można się tu faktycznie poczuć jak w domu. Wybrałyśmy się z Sharon na krótki spacer po okolicy. Przy niedzieli miasto prezentowało się dość spokojnie. Niedaleko miejsca mojego zamieszkania jest park-las – trudno określić to jednym słowem. Miejsce wygląda trochę dziko, Sharon wyjaśniła mi, że okoliczni mieszkańcy celowo nie chcą uczynić z tego miejsca typowego parku bo to wystraszyłoby zwierzęta, ptaki, które czują się tutaj jak u siebie. I na potwierdzenie wita mnie od razu przeskakująca na gałęziach (wcale nie taka mała) wiewiórka ;-). Jest to miejsce, gdzie odbywają się niekiedy zajęcia szkolne – dzieci budują tutaj karmniki, małe domki dla pszczół.
Mieszkańcy zajmują się terenem w ramach wolontariatu – zdaje się, że w ogóle sporo robią dla tej okolicy, dla dobra wspólnego jak to Sharon określiła.
Po powrocie zbieramy jeszcze figi (! – tak!) z drzewka w ogrodzie. Ken stwierdził, że to już ostatnie owoce w tym roku. Tak więc po kolacji, na deser – podano!
Wieczorem przyjechała moja współlokatorka – Marketa, która jest Czeszką. Wieczór upłynął nam na miłej pogawędce. Na koniec przytoczę dwa dowcipy – Ken uwielbia je opowiadać! ;-)
- What do you get when you cross a sheep with a kangaroo?
- A woolly jumper! :-D

- How do we call a fish with no eye?
- A fsh. ( dla tych, którzy nie są zorientowania – literkę ‘i’ w angielskim wymawiamy jak eye /ai/ )

A mówią, że Anglicy nie mają poczucia humoru ;-)










1 komentarz:

  1. Czytam wszystko jak leci i hurtowo komentuję. Już się czuję zainspirowana do działania - czy myślisz że jakbyśmy takie budki dla pszczółek i karmniki zainstalowali w naszym Parku Wiosny Ludów, to okoliczni mieszkańcy też by dbali o park? Tak dla dobra wspólnego!
    Domeczki angielskie, wszystkie takie same. No i gratuluję gospodarza z poczuciem humoru. Dzięki Tobie chyba zmieni nam się stereotyp Englishmana.
    Pzdr,

    OdpowiedzUsuń