A Fish with no eye …
Tak więc jestem na miejscu! Dzień pełen wrażeń jak to zazwyczaj
bywa w nowym miejscu. Ale .. zacznijmy od początku. Pożegnałam się
na dwa tygodnie z chłodną Polską jesienią, owinięta w szalik,
rękawiczki i czapkę w zanadrzu przyleciałam do ‘niby’ chłodnej
Anglii.
A tymczasem … Bristol przywitał mnie .. wiosennie – słońce,
cieplutko, bardzo przyjemnie!
I taka pogoda ma się utrzymać aż do czwartku (!) ku mojej uciesze.
Jest kilka rad dla podróżujących we wszystkie strony świata.
Jedna mówi ‘koniec języka za przewodnika’ ;-), druga - ‘follow
the crowd’ czyli za ludźmi! Tak więc za tłumem opuściłam
budynek lotniska zastanawiając się ‘which way to go’ Ale już
za moment dość postawnej budowy pan wyglądający z budki z
ticketami tubalnym głosem krzyczał: „Anybody Leeds tickets to the
centre?” Tak więc sprawa została szybko rozwiązana i już mogłam
oczekiwać na mój autobus.
Autobus. Niby podobnie jak u nas – znalazłam jednak kilka różnic.
Nie ma kasowników – przy wejściu pokazujemy bilet kierowcy. Nie
wolno zostawiać bagaży w przejściu co też kierowca oznajmił
wszystkim wsiadającym pasażerom. Było nas sporo jak to na lotniku
– każdy miał ze sobą mniejszą lub większą walizeczkę więc w
sumie logiczne – mają półki na którym po prostu trzeba położyć
swój bagaż. I kolejna rzecz – raczej nie można zabłądzić,
wysiąść w złym miejscu – każdy przystanek jest wcześniej
zapowiedziany.
Tak więc bez trudu dotarłam do Bristol Temple Meads czyli stacji
kolejowej. A stąd już prosto do Cheltenham.
Na stacji przywitał mnie Ken a w domu czekała na nas Sharon, jego
żona. Przemili ludzie. Można się tu faktycznie poczuć jak w domu.
Wybrałyśmy się z Sharon na krótki spacer po okolicy. Przy
niedzieli miasto prezentowało się dość spokojnie. Niedaleko
miejsca mojego zamieszkania jest park-las – trudno określić to
jednym słowem. Miejsce wygląda trochę dziko, Sharon wyjaśniła
mi, że okoliczni mieszkańcy celowo nie chcą uczynić z tego
miejsca typowego parku bo to wystraszyłoby zwierzęta, ptaki, które
czują się tutaj jak u siebie. I na potwierdzenie wita mnie od razu
przeskakująca na gałęziach (wcale nie taka mała) wiewiórka ;-).
Jest to miejsce, gdzie odbywają się niekiedy zajęcia szkolne –
dzieci budują tutaj karmniki, małe domki dla pszczół.
Mieszkańcy zajmują się terenem w ramach wolontariatu – zdaje
się, że w ogóle sporo robią dla tej okolicy, dla dobra wspólnego
jak to Sharon określiła.
Po powrocie zbieramy jeszcze figi (! – tak!) z drzewka w ogrodzie.
Ken stwierdził, że to już ostatnie owoce w tym roku. Tak więc po
kolacji, na deser – podano!
Wieczorem przyjechała moja współlokatorka – Marketa, która jest
Czeszką. Wieczór upłynął nam na miłej pogawędce. Na koniec
przytoczę dwa dowcipy – Ken uwielbia je opowiadać! ;-)
- What do you get when you cross a sheep with a kangaroo?
- A woolly jumper! :-D
- How do we call a fish with no eye?
- A fsh. ( dla tych, którzy nie są zorientowania – literkę ‘i’
w angielskim wymawiamy jak eye /ai/ )
A mówią, że Anglicy nie mają poczucia humoru ;-)
Czytam wszystko jak leci i hurtowo komentuję. Już się czuję zainspirowana do działania - czy myślisz że jakbyśmy takie budki dla pszczółek i karmniki zainstalowali w naszym Parku Wiosny Ludów, to okoliczni mieszkańcy też by dbali o park? Tak dla dobra wspólnego!
OdpowiedzUsuńDomeczki angielskie, wszystkie takie same. No i gratuluję gospodarza z poczuciem humoru. Dzięki Tobie chyba zmieni nam się stereotyp Englishmana.
Pzdr,